Wszystkich politycznie poprawnych informuję uprzejmie, że te same różnice kulturowe, w których rozsmakowujemy się będąc w dobrej kondycji wyjdą nam nosem przy najlżejszym katarze czy innej niedyspozycji. Z czterdziestostopniową gorączką strasznie trudno prawić uprzejmości i odzywa się w człowieku swojski polski burak.
Irańska przychodnia |
Wczorajsza wizyta w ośrodku całodobowej opieki medycznej odświeżyła mi w pamięci podobną odbytą jakieś dziesięć lat temu w Teheranie. Może dlatego, że lekarz przyjmował mnie "na zakładkę" z poparzoną pacjentką. Zdarzyło się kiedyś, że zostałam w akademiku podczas ferii nouruzowych. Bardzo potrzebowałam odrobiny samotności po miesiącach uspołeczniania, więc wymawiając się zaległościami w nauce grzecznie odmówiłam wszystkim zaproszeniom i czekałam na wspaniałe tygodnie laby w pustym akademiku i równie pustym mieście.
Traf chciał, że zamiast zamiast napawać się chwilową wyłącznością na Teheran mocno się przechorowałam. Może udałoby się opanować chorobę w zarodku, gdyby nie opiekunka zastępczego akademika wizytująca mnie po parę razy dziennie, żeby sprawdzić, czy nic mi nie trzeba. Nie przypominam sobie ani jednej drzemki nie przerwanej życzliwym dzwonkiem. Powziąwszy wiadomość, że nie mam się najlepiej (czemuż, ach czemuż nie trzymałam się zwyczajowego "chub-am" - mam się dobrze?!) niewiasta tym chętniej do mnie zaglądała i tym dokładniej wypytywała o moje (coraz słabsze) zdrowie. Po paru dniach gorączkowałam już tak, że trzeba było na gwałt szukać pomocy. Udało się z pewnym trudem znaleźć ją w szpitalnej izbie przyjęć (ośrodki zdrowia na czas nouruzu pozamykane a prowadzący praktyki prywatne na urlopach nad Morzem Kaspijskim).
Zdarzyło mi się kiedyś wcześniej, że lekarz badając mnie patrzył w przeciwnym kierunku i w ogóle nie życzył sobie, żebym się rozbierała do osłuchiwania. Tu było inaczej. Sala duża, lekarze wchodzą i wychodzą, drzwi otwarte, ja rozebrana (dobrą chwilę, bo nikt nie miał czasu skupiać się dłużej na jednej pacjentce). O żadnych parawanach nikt nie myślał. Pomyślał natomiast o zastrzyku z końskiej dawki penicyliny, jaką w Polsce niechybnie uznano by za truciznę. Gdy już ta zasłonięta uprzednio część mojego ciała została na dłuższą chwilę odsłonięta i wreszcie przeszyta igłą na własnej skórze odczułam, dlaczego antybiotyki uważa się za radykalne lekarstwo. Jeden zastrzyk i co prawda człowiek na nogach nie ustoi, ale gorączka natychmiast znika i większość objawów ustaje. Wystarczy jeszcze trochę pospać i już jest się zdrowym jak rybka.
I tu wracam do akademika. I zalewa mnie fala życzliwej gościnności. Przestaję otwierać drzwi (naprawdę nie mam siły się do nich doczołgać a zdjęta zapaleniem krtań staję się całkiem niema). Dzwonią zatem. Tym bardziej. W końcu zrozpaczona wykrzykuję przez drzwi, że nic mi już nie trzeba, tylko snu i bardzo dziękuję. Mersi. I w ogóle. Ale "ambulans" przyjechał po mnie. No i przekraczam Rubikon. Drę się zdzierając nieme gardło. Nie potrzebuję karetki! Ile razy mam powtarzać, że już dobrze, byłam u lekarza, muszę tylko odpocząć, czy ktoś wreszcie zrozumie i da mi spokój? Cisza.
Cisza! Śpię. Budzi mnie pukanie. Koleżanka z akademika wróciła z ferii i poprosili ją, żeby ze mną porozmawiała. Czemu nie chcę wracać do naszego budynku? Dziewczyny się mną zajmą. Ambulans czeka. Cooo??? No, ambulans, samochód uniwersytecki. Aaa, więc "ambulans" to nie zawsze karetka...?